Blackfield to taki dość dziwny projekt muzyczny. Zespół tworzy dwóch rockmanów, Brytyjczyk i Izraelczyk. ten pierwszy jest bożyszczem fanów rocka progresywnego, jest największą współczesną gwiazdą, tyle, że muzyki bardzo niszowej i niepopularnej. Drugi jest bożyszczem wszystkich fanów, ale tylko w Izraelu. Zapełnia stadiony, jest jurorem w lokalnej wersji „The Voice”.
Razem grają rzewny pop i smutne piosenki. Już piąty album z rzędu (z mniejszymi bądź większymi przygodami po drodze, niemniej dziś będzie o muzyce a nie o muzykach, o których już kiedyś-tam było).
schemat jest niezmienny przez wszystkie pięć albumów: proste piosenki o bardzo ładnych i przystępnych melodiach, trochę solówek gitarowych, ale takich „klimatycznych” a nie „technicznych”. Czasami powstawały jakieś dziwolągi (jak „Go To Hell”), ale przytłaczająca większość to prosty, melodyjny, uczciwy pop, grany na prawdziwych instrumentach. Bardzo melancholijny i stonowany. Wszystko zamyka się zwykle w okolicach 45 minut na album.
Pierwsze dwie płyty Blackfield są absolutnie wybitne. Są tam takie piosenki może mało znane, ale ponadczasowe. Dwie kolejne miały zaledwie momenty, a największym ich problemem było wrażenie niedokończenia – piosenki kończyły się w chwili, kiedy czekało się na kulminację.
Piąty album jakościowo jest pomiędzy tymi dwiema parami. Piosenkom nie można niczego zarzucić – trzymają się schematu, mają dobrą strukturę, wpadają w ucho. Nie ma większych eksperymentów, co jest zaletą, parę piosenek jednak zlewa się w jedną mało rozróżnialna masę. Tekstowo też klimat jest zachowany, bo nawet jak melodia wydaje się optymistyczna („We’ll Never Be Apart”) to już sam tekst taki radosny nie jest. Blackfield od zawsze oznaczał bardzo smutne piosenki i tak też jest teraz.
Najbardziej podobają mi się te bardziej rockowe piosenki, może „The Jackal” jest niespójny, a nawet chaotyczny, bo w czterech minutach znalazło się miejsce dla chyba każdego aspektu muzyki tego duetu, ale „We’ll Never Be Apart” czy „Lately” to są świetne rzeczy. Na szczęście nie ma na „Piątce” też piosenek słabych, bo nawet te, które podobają mi się mniej („Lonley Soul” czy „Life Is an Ocean”) są przyjemne, tyle, że nijakie. A gdybym miał wskazać piosenkę najbardziej reprezentatywną, to byłaby to „Undercover Heart” – takiego Blackfieldu chcę jak najwięcej.
Na końcu płyty znajduje się za to perła. Cudo. Truskaweczka na torcie. Piosenka Stevena Wilsona, która mogłaby być wrzucona na jedną z pierwszych dwóch płyt tego projektu i w dalszym ciągu by błyszczała. Zachwyciła mnie od pierwszego odsłuchania. „From 44 To 48”:
Warto przesłuchać całego albumu, powoli wczuwając się w klimat, aby na końcu dostać taką nagrodę. Pierwsza piątka ich najlepszych utworów na pewno.
Podsumowując, solidna płyta, z jednym uniesieniem. Nie do końca rozumiem ogólnie panujący zachwyt nad tym albumem. Jest dobrze, ale mną nie wstrząsnęło, a ten jeden jedyny utwór, o którym mogę powiedzieć, że jest wybitny, nie robi z całego albumu od razu arcydzieła. Tak więc w mojej skali, w której wszystko, co dostaje poniżej „6” jest bardzo słabe, ta płyta zasługuje na ocenę „7” w dziesięciopunktowej skali. To znaczy, że nie jest źle, ale nie ma rewelacji.
P.S. Ale przyznać muszę, że technicznie brzmi to świetnie – słychać każdy instrument, a wersja 5.1 dopiero przede mną.