Przejdź do treści

Coś się przebudziło. Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy

Prosto z mostu – Abramsowi się udało. Nowe „Gwiezdne Wojny” można było zepsuć na milion różnych sposobów. Można było po prostu nie sprostać oczekiwaniom rzeszy fanów na całym świecie, podsycanym dodatkowo wściekłą kampanią reklamową. Można było nakręcić „Hobbita” w kosmosie. Można było, ale J. J. Abrams tego nie zrobił. Stworzył najlepsze „Gwiezdne Wojny” od czasów „Powrotu Jedi”.

moviebackground-star-wars-episode-vii-562406c2623aa

Po wyjściu z kina starałem się szukać dziury w całym. A przyczepić się można w zasadzie do jednej rzeczy: ten film to tylko i aż zbiór wszystkiego, co miała do zaoferowania klasyczna trylogia: jest przenoszenie tajnych informacji za pomocą droida. Jest ucieczka przed pościgiem Sokołem Millenium z piaszczystej, zapomnianej planety. Jest Imperium, nazwane tutaj „Najwyższym Porządkiem” (polskie tłumaczenie „First Order” dużo bardziej pasuje mi do tego, czym ta organizacja jest, bo jest Gwiezdnym Imperium z hailującymi szturmowcami). Jest zamaskowany, ubrany na czarno zły człowiek stojący wysoko w hierarchii tegoż nowego Imperium. Jest kantyna pełna przemytników. Jest coś, co z czystym sumieniem można nazwać Gwiazdą Śmierci na sterydach. I jest niedorzeczny pojedynczy punkt potrafiący ją zniszczyć. I jest milion innych rzeczy, które kiedyś gdzieś ktoś już pokazał w tej serii.

Teraz każdy musi sobie samemu odpowiedzieć na pytanie, czy to jest dobre, że nowe „Gwiezdne Wojny” są w gruncie rzeczy starymi „Gwiezdnymi Wojnami” z innymi (ale nie tylko!) postaciami. Starałem się przekonać sam siebie, że to wada, ale mi się nie udało. Na konstruowane z klocków filmy z Jamesem Bondem nikt nie narzeka, więc nie ma co narzekać na skonstruowane z klocków „Gwiezdne Wojny”.

Można się śmiać, że Najwyższy Porządek niczego nie nauczył się po porażce Imperium i w dalszym ciągu popełnia dokładnie te same błędy. Można się śmiać z niedorzeczności fabuły (najwyraźniej Najwyższy Porządek nie ma żadnych szpiegów i nie chce wygrać z Ruchem Oporu, bo Finn pokazał, że zinfiltrować Rebeliantów może totalny żółtodziób), ale dla mnie to nieodłączna część historii – to wcale nie musi się bardzo mocno kleić, aby bawiło. A w porównaniu do niektórych współczesnych filmów akcji, „Przebudzenie Mocy” trzyma się kupy całkiem dobrze. Chociaż tak zrealizowana ucieczka z niszczyciela nie byłaby możliwa w żadnej współczesnej firmie (i nie chodzi mi o o to, że żadna współczesna firma nie posiada takiego ślicznego gwiezdnego niszczyciela).

moviebackground-star-wars-episode-vii-559ed299b2bf3

Postaciom to należy się w zasadzie osobny wpis. Czekam na opinię jakiegoś „niepokornego” recenzenta, w której wytoczy on argument, że polityczna poprawność wygrała konkurs na obsadę, bo przecież w głównych rolach mamy czarnoskórego mężczyznę oraz silną i niezależną kobietę, ale to byłoby totalnie nie na miejscu. To jest film o Hanie Solo. I to jest najwspanialszy Han Solo, jakiego można sobie było wyobrazić. Han Solo, któremu nie zmieniono backgroundu, mimo komiksowych sugestii Disneya. Han Solo, który przejdzie do historii na równi z tym sprzed czterdziestu lat.
Oscar Isaac przemknął przez film jakby przypadkiem się znalazł na planie pomiędzy sesjami do Vogue’a czy innego takiego magazynu.
Z jednej strony było dużo ujęć na postimperialne statki i budowle, ale same postaci nie będące Kylo Renem dostały za mało czasu dla siebie. Kapitan Phasma (Gwendoline Christie) miała 3 sceny na krzyż, Generał Hux (Domhnall Gleeson) pojawiał się trochę częściej, ale wciąż za mało, bo miał taki prześliczny mundur, że dla samego takiego munduru wstąpiłbym w szeregi Najwyższego Porządku.
Adam Driver jako Kylo Ren był bliski nieznośności w swoim małpowaniu Dartha Vadera, ale tylko do chwili rozmowy z Rey. Bo ta rozmowa kawonaławicznie pokazała, że dokładnie tak miało być i o to w tej postaci chodzi. Czyli zamiast samozaorania się, całkiem nieźle odegrał zagubionego, impulsywnego  i chaotycznego adepta ciemnej strony Mocy ślepo zapatrzonego w powyginaną maskę.
Dwójka głównych bohaterów też dała radę. Z tym, że Finn jest takim typowym praworządnym dobrym i ratują go dialogi i humor, tak Rey wygrywa wszystko. Jak wspomniałem wcześniej – silna, niezależna kobieta (pokłony dla autora kwestii z bieganiem za rękę), która za wszelką cenę chce wszystko robić sama, aby ktoś nawet przez chwilę nie pomyślał, że nie da rady. Jeżeli sam Han Solo chce ją zatrudnić jako wspólnika, to coś musi być na rzeczy. No i jeszcze wygląda tak, że chyba przebija Leię…

moviebackground-star-wars-episode-vii-565f24b54b847

Ale cały film i tak kradnie BB-8.

Zdjęcia. Jest oczywiście bardzo abramsowsko. Długie ujęcia wszelkich strzelanin, skupiające się na dziesięciu obiektach w jedną sekundę. Ekspresowe zbliżenia. Dziwaczne ustawienia kamery. Wszystko to jest. Ale jest też klimat gwiezdnych wojen wylewający się z ekranu bardziej, niż we wszystkich trzech filmach prequel trilogy razem wziętych. Długie powolne panoramy na scenografię, miękkie, wymyślne przejścia między kolejnymi scenami. Każdy kadr, który nie jest zbliżeniem na twarz (a tych jest ogrom) jest tak wysmakowany, że nadaje się na wytapetowanie nim pokoju. Zniszczony niszczyciel imperialny na Jakku. Walka w lesie podczas śniegu.
Najważniejsze jest jednak to, że w tym filmie czuć przestrzeń. W przeciwieństwie do „Hobbita” scenografia ma głębię i nie czuć tego, że cały film był nagrywany w studio na zielonym ekranie (pewnie dlatego, że nie był nagrywany w studio). „Hobbita” ogląda się jak sztukę teatralną, w której aktorzy mają bardzo ograniczone miejsce na scenie. „Gwiezdne Wojny” są zrobione dobrze. I nie ma w nich marvelowskiej przesady i patosu. A ile tam smaczków i puszczania oka do fanów (Finn szukający opatrunku dla Chewiego wyrzucający kulę treningową, której używał Luke)!

To jest komedia przygodowa. Humor, zarówno słowny, jak i sytuacyjny pojawia się co chwilę i nie jest wymuszony jak w „Czasie Ultrona”, tylko w porę rozładowuje zbyt patetyczne tony, jak w „Strażnikach Galaktyki”. I co najważniejsze, Disney nie ugrzecznił całego uniwersum. Chociaż przez 3/4 filmu jak zdarza się komukolwiek, nawet najbardziej złemu, zabić kogoś w szczególnie okrutny sposób (jest miotacz ognia na ten przykład), to i tak dzieje się to poza kadrem, to w dalszym ciągu niszczone są planety i ludzie, często niewinni, umierają i zdarza się też bardzo często, że na oczach kamer.

moviebackground-star-wars-episode-vii-563c1733a0809

Całość składa się w po prostu świetny film. Zabawny, szybki, z autentycznie ciekawymi postaciami (choć niektórych było za mało) i wydaje się, że kończy się po 45 minutach, a tu minęło ponad dwie godziny. Jeżeli tak mają wyglądać kolejne filmy cyklu,zarówno „główne” epizody, jak i spin-offy, to niech je kręcą do końca świata i jeden dzień dłużej. Ja byłem gotów bić brawo napisom końcowym.

Czapki z głów, panie Abrams. Ktoś gdzieś napisał, że ten film przywraca światu „Gwiezdne Wojny”. Prawda.

(a porównuję ten film do Marvela bo to w końcu ten sam Disney)