Przejdź do treści

Guardians of the Galaxy, vol. 2

  • przez

Pierwsza część „Strażników Galaktyki” to było objawienie. Tak luzackiej space-opery nie było w kinach od bardzo dawna. Ciekawe, choć bardzo absurdalne postaci, dobre, często równie absurdalne dowcipy, no i wybitna muzyka – w tym filmie zagrało wszystko. Produkcja drugiej części była więc oczywistością. „Guardians o the Galaxy, vol 2” jest już w kinach. A w tym tekście są spojlery.

Druga część „Strażników Galaktyki” to w sumie typowy sequel – wszystkiego, co było fajne w części pierwszej teraz jest więcej. W sumie tego, co było fajnie nie do końca, też jest więcej. Jest bardzo kolorowo, jest bardzo śmiesznie, jest też bardzo efektownie.

Tylko fabuły za bardzo nie ma.

Zaczyna się w połowie jednej przygody, płynnie przechodzi w drugą, która kończy się równie nagle jak się zaczyna, a potem wszystko się rozwadnia. Równolegle prowadzonych jest ze cztery wątki, z czego ten główny, dotyczący Petera i Ego jest na siłę przedłużany rozmowami o niczym oraz oglądaniem rzeczy. Obok Petera prowadzone są historie Gamorry i Nebuli; Rocketa i Yondu; co parę minut Draxa nachodzą jakieś wspominki trochę nie w jego typie, ale tak szczerze mówiąc to każdy z tych wątków dałoby się opisać jednym zdaniem. Fabularnie ten film nie prowadzi do nikąd – historia jest oderwana od Marvel Cinematic Universe, a przynajmniej bezpośrednio nie zawiązuje żadnych wątków, które mogłyby prowadzić do „Infinity War”. Może jedna ze scen po napisach, ale to też jest dyskusyjne.
Do tego dochodzą nielogiczności w samych tych strzępkach historii. Na przykład [SPOILER ALERT] przez 1/3 filmu pokazuje się jaki Yondu to nie jest zły i mściwy, przez kolejne pół tłumaczy ze szczegółami jego rolę w planie Ego, a na końcu jeden szlachetny uczynek ma spowodować, że przez prawie 4 minuty będziemy się wzruszać podczas jednej z ostatnich scen w filmie? Serio?
Poza tym Ego zrobił wszystko, żeby nie przekonać Petera do swoich racji. I wszystkich jego głupich decyzji nie da się wytłumaczyć megalomanią. [KONIEC DUŻYCH SPOJLERÓW]

Za to zamiast fabuły są żarty. Niektóre lepsze, niektóre gorsze, ale każda rozmowa musi skończyć się śmieszną puentą. Albo śmiechem Draxa. Ewentualnie jednym i drugim. Wszyscy w galaktyce rozmawiają one-linerami. A skoro tych żartów jest tak dużo, to siłą rzeczy nie wszystkie są bardzo dobre. Ale poziomu humoru się nie czepiam, bo jest śmiesznie.

W pierwszej części muzyka była ważna. Wszystkim odgrzebywanie starych, może nie najbardziej znanych piosenek przypadło do gustu. Więc w „vol. 2” za pomocą słów piosenek tłumaczy się plany podboju wszechświata (który to podbój miał zostać przeprowadzony za pomocą najsłabszego CGI w całym MCU – Marvelu i Disneyu: zabrakło wam pieniędzy?). Czasami sceny są rozciągnięte do absurdalnych wręcz rozmiarów tylko po to, aby wybrzmiała cała piosenka (szczególnie pogrzeb na końcu filmu, ale także napisy początkowe, czy wędrówka po planecie Ego). Generalnie pół filmu to teledysk, a drugie pół to dowcipy.

Razem wszystko się składa na bardzo wysoko budżetowy kabareton. I nie jest to żaden zarzut. Trzeba mieć tylko tego świadomość oglądając ten film, bo się bardzo łatwo można rozczarować.

Soundtrack jest oczywiście pierwsza klasa. I też widać, że na licencje nie poskąpiono, bo pojawiają się nazwy bardziej znane, niż w „Awesome Mix, vol 1”. Electric Light Orchestra, Fleetwood Mac czy George Harrison to nie są anonimowe postaci. Tylko chyba za bardzo jednak wysuwają się na pierwszy plan, zamiast stanowić tło dla filmu. Ale „Fox on the Run” uwielbiam. A dowcip z Zune świeci wśród pozostałych jak Gwiazda Polarna na niebie. To im się udało perfekcyjnie.

Narzekam, ale mi się podobało. Rozumiem jednak wszelkie narzekania, bo to film dla fanów. Nie tyle nawet fanów komiksów, co fanów pierwszej części „Strażników Galaktyki”.  Jak kogoś denerwował jakikolwiek element w pierwszej części przygód Star-Lorda, to w „Vol. 2” będzie to wielokrotnie bardziej denerwujące. Ale ja polecam, choć nie biorę odpowiedzialności 😛

P.S.

Ktoś w internecie słusznie zauważył – skoro Peter był na tyle zaznajomiony z kinem i telewizją lat 80-tych i ubóstwiał Davida Hasselhoffa aż tak bardzo i poznał go podczas rozmowy z Ego, to musiał kojarzyć Kurta Russela i nie mógł nie zauważyć, że jego ojciec wygląda identycznie. Wyszedł problem filmu starającego się łączyć fikcyjne uniwersum z fragmentami rzeczywistości – zawsze połączenie gdzieś zaczyna przeciekać.