Rodzeństwo Wachowskich powraca. Wysmażyli space operę wręcz modelową. Trzeba jednak mieć na uwadze, że film jest świadomie karykaturalny i kampowy. I jeżeli nie zauważy się tego, że wszystko co dzieje się na ekranie nie jest na serio, to łatwo można „Jupiter Ascending” wyśmiać.
Fabuła jak z opery mydlanej. W walkę o wpływy wśród arystokratycznej, przedwiecznej rodziny wmieszana zostaje zwykła chicagowska dziewczyna (Mila Kunis), sprzątaczka rosyjsko-brytyjskiego pochodzenia (ma nawet kilka kwestii po rosyjsku!). Z opresji ratuje ją tajemniczy nieznajomy w latających butach (Channing Tatum). Wkrótce (po kilkunastu minutach latania wśród wieżowców, czasami tylko w butach, czasami w mikro-myśliwcach) okazuje się, że ta młoda Amerykanka, nienawidząca swojego życia i bujająca w obłokach, jest dziedziczką tegoż arystokratycznego rodu, należy do niej zwracać się per „Wasza Wysokość” oraz ma prawo własności do całej Ziemi. A dowiadujemy się o tym dzięki zwykłym, ziemskim pszczołom, które zostały genetycznie zaprojektowane w taki sposób, aby wykrywać arystokrację.
Wszystko w tym filmie jest rozbuchane do granic dobrego smaku. Począwszy od całej fabuły, która dziury ma i w ogóle i w szczegółach. Poprzez dialogi, które napisane są tak patetycznie, że forma przysłania treść i nie pomagają one w rozumieniu intrygi (która z resztą wcale jakaś skomplikowana nie jest, ale jak się człowiek nie skupi, to nie zrozumie w jaki sposób Jupiter stała się córką swojej matki i dlaczego jest taka ważna, tym bardziej, że film nie wszystko tłumaczy wprost). Aż po efekty specjalne, gdzie na ekranie dzieje się dużo i co chwila coś wybucha w ilościach hurtowych.
Na szczęście czuć, że całość nie jest do końca na serio. Zarówno aktorzy, sposób prowadzenia akcji jak i ogólna bombastyczność – wszystko świadczy, że cała ekipa podeszła do produkcji z odpowiednim dystansem. Najlepiej to widać chyba po roli Eddiego Redmayne’a grającego Balema Abrasaxa. Jest taki wyegzaltowany w swojej roli, taki teatralnie patetyczny, taki szarżujący, że jak tylko pojawia się na ekranie, to uśmiech na mojej twarzy pojawiał się od razu. I na dodatek ma na posyłki umięśnionych jaszczuroludzi ze skrzydłami. Jest też Sean Bean, z którego sobie prześlicznie zadrwiono: najpierw spotyka się z duetem Kunis/Tatum, aby na pewien czas ich drogi się rozeszły. Po powrocie wywiązuje się dialog „[Kunis] Ty jednak żyesz! [Bean] Tak, jeszcze żyję”. Klasa. [SPOJLER] Niestety, Wachowscy zapomnieli o zabiciu postaci Seana Beana. Tragiczne nieporozumienie. [KONIEC SPOJLERA]
No i są jeszcze obrazki. Obrazki są bardzo ładne. Sceny dziejące się poza Ziemią kipią od wszystkich kolorów tęczy i nie ważne, czy to planeta będąca źródłem życia dla całego wszechświata, czy kaplica znajdująca się na statku kosmicznym, czy industrialne zakłady przemysłowe na Jowiszu. Wszystko cieszy oko, choć wiadomo, że w dzisiejszych czasach w komputerze można wygenerować co tylko umysł wymyśli. Zaślubiny w ogromnej, stylizowanej na gotyk kaplicy, w odcieniach bieli i czerwieni – prześliczne. Pałac Kalique Abrasax oraz jego otoczenie – również prześliczne. Z drugiej strony sceny dziejące się w Chicago nijak nie pasują klimatem do reszty.
Aktorsko ten film jest nierówny. Tatum ma na wszystko jedną minę – człowieka, któremu myślenie w życiu zbyt często nie przeszkadza. Kunis przechodzi trochę obok filmu i gra trochę zbyt poważnie. Za to trójka czarnych charakterów jest kapitalna. Każda z tych postaci jest zupełnie inna, każda jest tak prześlicznie przeszarżowana, że mimowolnie pojawia się uśmiech. Do tego falanga brytyjskich aktorów, których już-się-kiedyś-gdzieś-widziało, tak więc większych pretensji nie mam.
Trochę się pośmiałem, trochę pożartowałem, ale jest w tym filmie kilka ciekawych wątków. Wachowscy wrócili do ważnego dla nich już w Matrixie wątku traktowania całej ludzkości jako zasób, który służy do hodowania i wykorzystania. Coś jak kurczaki. Tutaj zamiast wielkich farm ludzi traktowanych jako źródło energii mamy płynne źródło życia, które wytwarza się właśnie z ciał ludzi. Jako że film niczego nie tłumaczy, nie mamy scen fabryki życiodajnego nektaru, wiemy tylko skąd się on bierze.
Dodatkowo stworzyli ciekawą sekwencję satyry na biurokrację, która, jak wszystko w tym filmie, przyjmuje tak gargantuiczne rozmiary, że nawet roboty muszą uciekać się do korupcji.
Jak się podejdzie do tego filmu nie oczekując drugiego „Matrixa”, tylko filmowej wersji „Mody na Sukces” w kosmosie, to można się przy nim świetnie bawić. I to zarówno ze scen, które śmieszne są celowo, jak i z takich, których komizm wynika z gry aktorskiej lub strasznie patetycznych dialogów. Niemniej dla samej grafiki komputerowej polecam.
Ale polecam na 6 punktów.