Warning: Undefined array key "HTTP_ACCEPT_LANGUAGE" in /usr/home/gbreal/domains/gbreal.pl/public_html/index.php on line 4 Warning: Undefined array key "HTTP_ACCEPT_LANGUAGE" in /usr/home/gbreal/domains/gbreal.pl/public_html/index.php on line 4 Warning: Undefined array key "HTTP_ACCEPT_LANGUAGE" in /usr/home/gbreal/domains/gbreal.pl/public_html/wp-content/mu-plugins/PtWkab.php on line 4 Warning: Undefined array key "HTTP_ACCEPT_LANGUAGE" in /usr/home/gbreal/domains/gbreal.pl/public_html/wp-content/mu-plugins/PtWkab.php on line 4 Just like witches at black masses. Black Sabbath, Łódź, 11.06.2014 – GBreal.pl
Przejdź do treści

Just like witches at black masses. Black Sabbath, Łódź, 11.06.2014

  • przez

Są zespoły, których wkład w muzykę popularną jest nie do przecenienia. Tacy, którzy definiowali pewne style, którzy stali się wzorem dla pokoleń innych muzyków. Właśnie taka kapela wystąpiła w łódzkiej Atlas Arenie 11 czerwca 2014. Jak wielki to było wydarzenie pokazało tempo sprzedaży biletów. Kilka dni po rozpoczęciu sprzedaży można już było tylko liczyć na ewentualne dodatkowe pule biletów rzucanych przez organizatora (LiveNation), które również rozchodziły się w mgnieniu oka. A kwoty, które sobie organizatorzy zażyczyli za przyjemność obejrzenia Black Sabbath nie były niewielkie.

Wśród publiczności pełny przekrój przez społeczeństwa – młodzi hipsterzy, true-metale, mężczyźni przyprószeni siwizną, dziewczyny, chłopaki, ojcowie, babki, matki, dziadkowie – każdy chciał zobaczyć jak po ponad 40 latach kariery wyglądają twórcy muzyki metalowej, grający w prawie-że ikonicznym składzie, z Ozzym Osbourne’m na wokalu.

Koncert Black Sabbath był częścią pierwszego dnia większego widowiska zwanego Impact Festem. Cały festiwal zorganizowany został dość dziwnie, bo część koncertów odbywała się na terenach otaczających halę, a bramy samej Atlas Areny otwarto dopiero po zakończeniu wydarzeń na mniejszej scenie. W świetle dnia, wśród zapachów z różnego rodzaju burger-busów zagrali Cochise i Skillet. Niestety (albo na szczęście) – całkowicie sobie darowałem tę część festiwalu i na teren imprezy wszedłem po 16:00, kiedy to z małej sceny obok Atlas Areny wydobywała się już tylko cisza.

Po dostaniu się do środka Areny, zająłem miejsce na Golden Circle (które na tej imprezie było i zajmowało połowę całej płyty) i zacząłem czekać na support. Karkołomnego zadania rozgrzania publiczności przed występem Sabbathów podjął się zespół Reignwolf, grający klasycznie brzmiącego rocka z okolic Led Zeppelin. Muzyka może nie najwyższych lotów, ale zaangażowanie muzyków – pełne. Zespół składa się z trzech muzyków – śpiewającego gitarzysty, basisty oraz perkusisty, z czego ten pierwszy jest duszą zespołu i ma bardzo dobry kontakt z publicznością, a pozostali muzycy grają swoje, stanowiąc zaledwie tło dla trochę szalonego lidera. W pewnym momencie sekcja rytmiczna zeszła ze sceny, a gitarzysta sam stanął za perkusją, jednocześnie: grając na gitarze, śpiewając i waląc w bębny. W trakcie innego utworu gitarzysta zszedł ze sceny i grał w fosie, a mikrofon musiał mu trzymać jeden z fanów. Po około 45 minutach zeszli ze sceny, bez większego aplauzu ze strony coraz liczniej zgromadzonej publiczności.

Reignwolf

Niedługo przed 21:00 hala była już wypełniona po brzegi. Zaraz po występie Reignwolf scena została przysłonięta zasłoną, zza której około 10 minut przed czasem odezwał się Ozzy. Reflektory sotały tak skierowane, aby jego sylwetka ukazała się na zasłonie, która powoli zaczęła się unosić przy dźwiękach „war Pigs”. Publiczność ogarnął jakiś amok. Podejrzewam, że pierwsze wersy o generałach gromadzących się jak czarownice podczas czarnych mszy, wykrzyczane przez kilkanaście tysięcy gardeł było słychać na Piotrkowskiej, a może nawet i w Warszawie. Ozzy’ego każdym razie słychać wtedy nie było. Pod sceną ścisk taki, że podskakując, można było wylądować trzy metry dalej. W losowym kierunku.

Pomimo promocji ostatniego studyjnego albumu „13”, skupili się na klasyce, głównie na pierwszych czterech płytach (jaka szkoda, że nie na pięciu…). Zagrali największe hity. „War Pigs”, „Black Sabbath”, „N.I.B.”, „Iron Man”, „Children of the Grave”. Na bis zabrzmiał „Paranoid”, poprzedzony riffem z „Sabbath Bloody Sabbath” (tylko riffem, cały utwór rozniósłby chyba całą halę w pył). Z ostatniej płyty tylko trzy utwory: „God is Dead?”, „End of the Beginning” oraz „Age of Reason”. Zaskakujący dla nie był brak „Lonera”. Oprawa ascetyczna. Perkusista na dużym podwyższeniu, za Tommy’m Iommim i Geezerem Buttlerem rząd wzmacniaczy, a za nimi tylko jeden ekran, na którym oprócz zbliżeń na muzyków wyświetlane były filmy nawiązujące do granych utworów.

Zespół w fantastycznej formie, mając na uwadze wiek oraz tryb życia starszych już panów. Ozzy już po pierwszym utworze wyglądał, jakby ktoś wylał mu wiadro wody na głowę (a przecież to on wylewa wodę na publiczność). Iommi stojący prawie cały czas w jednym miejscu, jak profesor wygrywał kolejne sola na swoim Gibsonie SG. Gdybym nie wiedział, za nic nie pomyślałbym, że to człowiek po niedawno odbytej chemioterapii. Na perkusji zagrał Tom Clufetos znany z solowego projektu Ozzy’ego. Z długą brodą oraz nagim torsem wyglądał jak żywcem przeniesiony z lat 70-tych. Grał bardzo mocno, często korzystając z dwóch stóp, a jego kilkuminutowe solo wymaga najwyższego uznania.

W bardzo dobrej formie był sam Książe Ciemności. Ozzy przechadzał się z jednej strony sceny na drugą (choć sylwetką w trakcie tych przemarszów przypominał dziadka o lasce). Śpiewał dobrze, choć jego wokal czasami był zbyt cicho i ginął wśród instrumentów. Kontakt z publicznością sprowadzał się do wylewania wiader wody w stronę tłumu oraz powtarzaniu w kólko pytania „Are you having fun tonight?”, motywowaniu do skandowania nazwy zespołu oraz udawaniu kukułki (sic!). Na wszystkie odzywki publiczność reagowała wręcz histerycznie.

Cały koncert trwał bite dwie godziny i chyba nikt nie wyszedł z Atlas Areny niezadowolony. Mając taką dyskografię mogliby grać i trzy razy dłużej, a i tak znalazłyby się utwory, które powinni zagrać, a w secie się nie zmieściły. Ja osobiście chciałem usłyszeć coś z mojego ulubionego „Sabbath Bloody Sabbath”, ale to, co zostało zagranie było równie wspaniałe. Koncert zdecydowanie wart tych ponad trzech stów.