Coroczny Przegląd Filmów Oscarowych®.
Część poniekąd nieplanowana, bo o filmie „Her” dowiedziałem się dopiero przy okazji ogłoszenia nominacji oscarowych. Po krótkim researchu film dostał kategorię „koniecznie do zobaczenia w kinie”, ale nie spodziewałem się po nim nie wiadomo-jakich uniesień. Bardzo dobra obsada (Joaquin Phoenix z jednej strony, ale przede wszystkim zestaw damski sugerował, że będzie warto: Amy Adams, Olivia Wilde, Rooney Mara, Scarlett Johansson <choć ta ostatnia tylko głosem, ale to wadą okazało się niewielką>) i dość interesujący, branżowy temat – uczucia żywione do komputera.
No właśnie. Ten film da się streścić w jednym zdaniu: mężczyzna zakochuje się w systemie operacyjnym. Kto się pokątnie uśmiechnął? Ja jak przeczytałem po raz pierwszy tego typu opis, to zakwalifikowałem ten film jako dość dziwaczną komedię-romansidło. I na jednym z poziomów ten film czymś takim jest. Jednak jest też czymś więcej i opisanie tego filmu jednym zdaniem, jako filmu miłosnego w zasadzie graniczy z kłamstwem.
Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której ludzie coraz więcej codziennych czynności przenoszą do Internetu, w czym bardzo pomaga technologia – każdy tam używa telefonu, z którym porozumiewa się językiem naturalnym. I jest to świat, w którym mężczyźni noszą spodnie podciągnięte pod same pachy, wyglądając trochę jak przerośnięci hipsterzy. Jednym z nich jest Theodore, którego praca polega na pisaniu romantycznych listów zamiast innych ludzi. I jest w tym cholernie dobry. Akurat na gadanę to ten facet narzekać nie może. Poznajemy go kilka miesięcy po rozstaniu z żoną, w momencie, w którym kupuje sobie nowy system operacyjny do komputera (i jednocześnie telefonu, bo nie wiadomo co jest tylko terminalem a co rzeczywistą maszyną). To jest jedna z ciekawszych warstw tego filmu – wizja niedalekiej przyszłości, która jest ekstrapolacją współczesności kreowanej przez firmy technologiczne. Tam wszyscy chodzą ze słuchawką w uchu, słuchają aktualności w metrze dobieranych specjalnie dla nich przez specjalny algorytm, komputer wybiera im odtwarzane piosenki na podstawie ich nastroju, przypomina o ważnych spotkaniach, a także odczytuje maile, filtrując uprzednio te mniej ważne, aby przypadkiem nie zasypać ludzi reklamami, ale żeby nie przegapili żadnej pilnej wiadomości. Czyli prawie tak, jak to się zaczyna dziać dzisiaj. Tylko że w tamtym świecie społeczne interakcje ograniczone są do minimum. Każdy żyje w swoim prywatnym świecie rozmawiając co najwyżej ze swoim komputerem. Z jednej strony świat jest bardzo „social”, z drugiej jednak bardzo pusty i zimny, pomimo nawet dizajnerskich, trochę applowskich wnętrz. Ludzie utrzymują kontakty z innymi ograniczając się do grona najbliższych przyjaciół. Nie jest to świat w stu procentach odhumanizowany. Jednak rzeczywiste kontakty (a przynajmniej tak robi Theodore) utrzymują jedynie z najbliższymi.
Gdy Theodore zaczyna instalować nowy system zaczyna się kolejna warstwa tego filmu. Ta najbardziej oczywista, ta, która eksponowana jest już na poziomie kampanii reklamowej i jest osią filmu. Jest to romans człowieka z systemem operacyjnym (w roli Samanthy, czyli nowocześniejszej Siri, zniewalający głos Scarlett Johansson – gdyby telefon tak do mnie mówił, też bym poza nim świata nie widział). Nie jest to jednak taka „zwykła” Siri. Z tym komputerem można porozmawiać na dowolny temat, odpowiada rzeczowo, w sposób bardzo… ludzki. W zasadzie jest to maszyna, która z powodzeniem zdałaby test Turinga. Ta warstwa filmu jest dość przeciętnym romansidłem, dziejącym się według ogranego, hollywoodzkiego scenariusza, w którym na początku jest niepewność, potem szał uniesień, następnie coraz większe rysy, rozpad i patetyczny powrót. Nic odkrywczego oraz nic spektakularnego.
Zestawienie jednak człowieka z maszyną pokazuje kolejną (trzecią) warstwę tego filmu – jest to film o tolerancji. Theodore ma przyjaciółkę, jak najbardziej biologiczną, (w tej roli Amy Adams ucharakteryzowana tak, że w niczym nie przypomina postaci z American Hustle) która dowiadując się o uczuciach Theo do Samanthy w ogóle nie ocenia tego zjawiska negatywnie, choć początkowo traktwała takie związki jako ekstrawagancję, to w stosunku do Theo jest pozytywnie nastawiona – nie okazuje żadnych negatywnych uczuć, a wręcz przeciwnie – wspiera go, mówiąc, że jeżeli daje mu to szczęście powinien brnąć dalej. Wymowna jest wycieczka Theo, Samanthy oraz jego kolegi z pracy wraz ze swoją kobietą, która w stosunku do Samanthy zachowuje się jakby była jej najlepszą przyjaciółką. Dla ogólnie pojętej tolerancji dla inności taki film robi więcej, niż wszelkiego rodzaju marsze równości i sztuczne parytety.
Pod koniec filmu pojawiają się też filozoficzne pytania na temat sztucznej inteligencji oraz możliwych skutków jej samorozwoju, gdy otrzyma możliwość kontaktu i wymiany wiedzy z równymi sobie. Ten wątek akurat poprowadzony jest dość sztampowo, bez błyskotliwych i świeżych spostrzeżeń, jednak jest to kolejna warstwa, którą można ten film doświadczać. Sztuczna inteligencja Samanthy ma świadomość swoich fizycznych ograniczeń, szczególnie braku ciała, co staje się jej obsesją w pewnym momencie. Dość ciekawie przedstawiony wątek.
Wracając jeszcze do postaci Theo. Bardzo ciekawe jest zestawienie postaci granych przez Phoenixa oraz Adams. W tym filmie to kobieta jest programistką, twardo stąpającą po ziemi realistką, a mężczyzna otrzymał rolę człowieka, który żyje uczuciami, pracuje w roli, którą stereotypowo najłatwiej można by powierzyć kobiecie. Taka inwersja ról dobrze robi opowiadanej historii, szczególnie patrząc na kontekst tolerancji. Sam Theodore jest wyraźnie przedstawiony jako introwertyk i ten film jest pewnego rodzaju studium zachowań uczuciowych tego typu ludzi. Sm z resztą przyznaje się, że w czasie problemów w związku małżeńskim wycofał się, nie będąc pomocnym w rozwiązywaniu pojawiających się problemów (co doprowadziło do rozwodu). Większość czasu spędza samemu, pomimo pewnego (wąskiego) grona znajomych.
Na temat gry aktorskiej dosłownie kilka słów. Joaquin Phoenix gra trochę jak Mads Mikkelsen – głównie twarzą, w sposób bardzo delikatny i wycofany. Przez większość czasu oglądamy tylko jego twarz za pomocą której musiał oddać wszelkie emocje targane jego postacią i zrobił to bardzo dobrze. Głos Scarlett Johansson brzmi uwodzicielsko i rola dobrana została fantastycznie. Pozostałe role są w zasadzie epizodyczne, ale nie przeszkadzają (Olivia Wilde na duży plus, bo zagrała bardzo przyjemną postać).
Podsumowując, „Her” to bardzo prosta historia opowiedziana w zaskakująco błyskotliwy sposób. Film, który mógłby być prostą komedią romantyczną został zrealizowany jako dramat, który można odbierać na wiele różnych sposobów. Oglądając go ma się wrażenie, że nic tam nie dzieje się przypadkowo i wszystko jest dokładnie przemyślane. Co ważne, autorzy nie wciskają na siłę swojego światopoglądu. Nie oceniają postaw, jedynie je prezentując, a interpretację zostawiając widzom. Ten film, będąc jednak dość przystępnym, mimo, że przegadanym, dość długim, dwugodzinnym obrazem, opowiada historię na tylu różnych poziomach, że nie sposób wszystko dokładnie zauważyć podczas jednego seansu. Dobra gra Joaquina Phoenixa oraz ciekawe dekoracje zwiększają tylko przyjemność oglądania tego dzieła.
Oceniam na co najmniej 9/10