Starzeję się. Albo za dużo rzeczy już widziałem. Albo jedno i drugie. W każdym razie koncert Scorpionsów w krakowskiej Tauron Arenie mnie nie porwał. Aczkolwiek z drugiej strony nie mam się do czego przyczepić, bo wszystko było bardzo solidnie wykonane. W każdym razie z Areny wyszedłem zadowolony, ale nie w euforii.
Koncert bez supportu, więc primo: było dużo czasu między rozpoczęciem wpuszczania ludzi do hali a początkiem koncertu. Dzięki temu nie było biegu w stronę barierek, a nawet jak był, to uczestniczyło w nim mało ludzi, więc dało się zająć dobre miejsce nie spiesząc się zbytnio. Secundo – jak już zaczęli grać, to ludzie zareagowali (przynajmniej w mojej okolicy) dość niemrawo. Później zaczęli się trochę bawić, ale do końca koncertu moje rejony były dość statyczne. Nie poskakałem sobie. Za to śpiewania nikt się nie czepiał 😉 Ale żeby z koncertu rockowego wyjść bez potu na czole? To się nie godzi przecież.
Scena mogła robić wrażenie. Za plecami Scorpionsów był ogromy ekran, a po bokach sceny jeszcze dodatkowe dwa telebimy. Perkusja Kottaka stała na podwyższeniu, które też było wielkim ekranem i razem z tylnym ekranem było traktowane jako jedna duża powierzchnia do wyświetlania wizualizacji. Dzięki temu prostemu zabiegowi nie musieli wozić ze sobą ściany wzmacniaczy Marshalla, bo mogli ją sobie po prostu wyświetlić. Pragmatyczne. No i był wybieg, z którego korzystali wyjątkowo często i chętnie. W prawie każdym utworze ktoś się przebiegł w te i z powrotem, a set akustyczny w całości został odegrany na końcu tego wybiegu („Always Somehere”, „Eye of the Storm”, „Send Me an Angel”).
Repertuarowo był przegląd całej dyskografii – zestaw greatest hits, z niewielkimi wstawkami z najnowszej historii – z najnowszej płyty zagrali zaledwie trzy utwory, z poprzedniej (która mi się bardzo podobała) żadnego. Za to były prawie wszystkie największe przeboje. „Send Me an Angel”, „Wind of Change”, „Rock You like a Hurricane”, „Still Loving You” czy „Big City Lights”. Nie było tylko „Dziewczyny o Perłowych Włosach” „White Dove”, ale wiadomo, że nie można mieć wszystkiego. A że zdecydowaną większość tego, co chciałem usłyszeć zagrali, tak więc do repertuaru nie mogę się przyczepić.
Dużo było gitarowych popisów duetu Schenker – Jabs. Dużo machania mikrofonem w stronę ludzi przez Klausa Meine, Dużo stwierdzeń, że Paweł Mąciwoda pochodzi właśnie z Krakowa, za co za każdym razem dostawał burzę oklasków. Po koncercie dorwał się w końcu do mikrofonu i podziękował wszystkim po polsku za ciepłe przyjęcie. Duże wrażenie mogła zrobić solówka Kottaka zagrana kilka metrów nad ziemią (przed jej rozpoczęciem cały zestaw perkusyjny pojechał na linach do góry, co nie przeszkodziło perkusiście rozbierać się stojąc na centralach. Odważny.).
Jak przychodziło do śpiewania największych przebojów to publiczność bardzo dobrze sobie radziła. Podczas „Wind od Change” prawie zbliżyliśmy się do efektu fanów Depeche Mode śpiewających „Walking In My Shoes” na Narodowym w Warszawie. Super! Podczas tego właśnie „Wind of Change” RMF zorganizował akcję rozwinięcia na całej płycie ogromnej polskiej flagi. Na Youtube pewnie można już oglądać filmiki nakręcone z trybun, ale według mnie za szybko ta flaga przeleciała z jednej strony hali na drugą. I wyszło mniej super, niż myślałem, że wyjdzie.
Było dobrze. Solidny, rockowy koncert łączący pokolenia (wśród publiczności pełen przekrój społeczeństwa). Nie było efektu 'wow’, a takiego się jednak trochę spodziewałem. Mały efekt wow pojawił się w czasie podróży do domu, kiedy słuchając sobie jeszcze raz tych samych utworów doszedłem do wniosku, że jeden idealnie pasuje do mojej aktualnej sytuacji życiowej. Ale to temat na zupełnie inną historię.