Dream Theater to uczciwy zespół. Jak już wydają album, to płyta wypełniona jest po brzegi. Zwykle jest to około 70 minut muzyki. W przypadku „The Astonishing” puścili jednak wszystkie hamulce i nagrali dwupłytowy album koncepcyjny trwający 130 minut. Ponad dwie godziny nowej muzyki.
Niby fajnie, ale to jednak przytłacza. Tym bardziej, że Dream Theater nie gra prostej muzyki. „The Astonishing” Podzielone jest na 34 utwory, z czego pięć to krótkie, kilkudziesięciosekundowe „mechaniczne” przerywniki. Pozostałe to parominutowe piosenki, najczęściej płynnie przechodzące jedna w drugą. Trzeba temu albumowi poświęcić wiele godzin, aby melodie wpadły w ucho, wyrobić sobie zdanie na temat poszczególnych fragmentów i aby wyłapać co ciekawsze smaczki z tła.
Skoro jest to album koncepcyjny, to znaczy, że opowiada jedną, spójną historię. John Petrucci wymyślił rock-operę o świecie przyszłości, w którym Wielkie Północne Imperium Ameryk (Great Northern Empire of the Americas) musi walczyć z rebeliantami zrzeszonymi w Ravenskill Rebel Millitia. Jest to trochę opera mydlana o walce o władzę (przy pomocy muzyki), zakazanej miłości, zdradzie i przypadkowej śmierci (niejednej). Nic bardzo specjalnego, ale nie powoduje u słuchacza zbyt częstych facepalmów.
Ostatnie płyty Dream Theater miały dość frustrującą przypadłość – niby były dzielone na 7-10 utworów, ale każdy z nich składał się z losowo do siebie dobranych krótszych fragmentów. Nie wiadomo było, czy ta ballada, której właśnie się słucha nie rozwinie się w metalową galopadę i szaleńcze popisy muzyków. (podpowiedź: zwykle właśnie tak się działo – a później, ni z gruchy, ni z Pietruchy (pun intended) utwór znowu stawał się balladą.) Raz taki patent bawi. Ale dwa albumy oparte na takim pomyśle, to zdecydowanie za dużo. Pod tym względem „The Astonishing” to zdecydowanie krok w dobrą stronę. Mimo, że przez te ponad dwie godziny można usłyszeć pełen wachlarz styli i gatunków muzycznych, to jest to poukładane z głową.
W dalszym ciągu jest to techniczny, skomplikowany progresywny metal, ale w tym przypadku dużo bardziej „progresywny”, niż „metal”. Oczywiście – mocniejsze uderzenia perkusji, ekspresowe sola gitarowe czy krzyk wokalisty pojawiają się nie raz i nie dwa, ale jak na Dream Theater jest ich niewiele. Więcej jest ballad, a już najwięcej utworów „środka” – takiego współczesnego, mocnego progrocka. Do tego dochodzi orkiestra symfoniczna w tle, która łagodzi brzmienie i odbiór całego albumu. Na całe szczęście darowali sobie wokalne wycieczki w najwyższe rejestry, bo pomimo, że LaBrie od paru lat jest w życiowej formie wokalnej, to i tak duże ilości jego pisków potrafią być męczące. Dobrze, że ich na „The Astonishing” nie ma, bo już sama długość albumu jest wyzwaniem dla słuchacza.
W sumie jest dobrze, ale całość nie zachwyca aż tak, jak powinno. Są cudowne momenty, ale zanim się człowiek nimi nacieszy, zespół trzy razy zdąży zmienić temat. Wśród tych 34 kawałków nie ma ani jednego, który oderwany od całości byłby hitem. Świetne są pojedyncze fragmenty (końcówka „Begin Again” i zmiana rytmu w klawiszowej solówce Rudessa, czy przyspieszenie w połowie „A New Beginning” to jest to!), ale utwory jako całość raczej nie zachwycają. Wybrane na single „The Gift of Music” czy „Moment of Betrayal” to zdecydowanie nie są ich najlepsze utwory w karierze. Solidne, ale bez rewelacji.
W tej chwili najlepszym fragmentem albumu dla mnie jest końcówka pierwszej płyty i początek drugiej, szczególnie „A New Beginning” – wpadająca w ucho melodia (ten główny motyw powraca jeszcze w innych utworach) i solo Petrucciego, które nie polega na ściganiu się z samym sobą, ale oprócz szaleńczego tempa ma jeszcze bardzo ładną melodię.
Osłuchanie się z całością bardzo ułatwia powtarzalność wielu motywów – pierwszy utwór („Dystopian Overture”) wprowadza wiele melodii, które przewijają się później przez cały album. Jest to najbardziej spójne dzieło, jakie Dream Theater nagrali. Nawet „Six Degrees of Inner Turbulence”, które było jednym utworem (60 minut) nie było muzycznie tak dobrze ze sobą dopasowane.
To nie jest dobry wybór na pierwszy kontakt z muzyką Dream Theater. Natłok wszystkiego i ogrom dzieła utrudnia odbiór. Ale jak się kilka razy przesłucha całość, to można wyłowić parę perełek. Patrząc na całość, to jest to najrówniejszy i najlepszy ich album od dłuższego czasu. Na poprzednich może były utwory lepsze („Lost Not Forgotten”), ale struktura pozostałych zwykle odrzucała i męczyła. Tutaj jest dużo bardziej spójnie i według mnie lepiej. Ale cudów nie ma.
7/10.