Od finału piątego sezonu Gry o Tron minęło już trochę czasu – kto chciał, to zdążył już obejrzeć, kto się emocjonalnie zaangażował, temu emocje powinny już opaść, dlatego najwyższy czas dorzucić coś od siebie. Tych, którzy jeszcze nie oglądali uprzedzam, że mogą zdarzyć się mniejsze i większe spojlery. Oraz też takie wielkości samego Muru, tak więc brace yourselves.
Nie owijając w bawełnę – scenarzyści zaszaleli. Do tej pory zdarzało im się nie raz rozminąć z książkowymi pierwowzorami, ale były to zmiany mające albo zatuszować pominięcie niektórych wątków, albo uatrakcyjnić to, co w książce bywało nudne. Generalnie nie było to nic, co wpływałoby na fabułę w szerszym kontekście. Przykład? Jak bardzo nierozsądna była zmiana pochodzenia żony Robba Starka, tak bardzo okazała się bez znaczenia. Zaledwie kilka odcinków później okazało się (tym razem zgodnie z kanonem), że znaczenie dla fabuły serialu ma to żadne. Wątek buntu w obozie Starków został symbolicznie zaznaczony, a zmieniły się tylko motywacje buntowników. Co i tak nie miało znaczenia, bo „Deszcze z Castamere” i Czerwone Gody.
Tak było do sezonu czwartego.
W sezonie piątym zaś zmiany fabularne nie mają żadnych granic. Sansa w Winterfell? Nie ma problemu. Jaime w Dorne – spoko. Tyrion na audiencji u Daenerys – chcecie to macie. Niektóre z nich w dalszym ciągu można zaliczyć do powyższej kategorii, np. całkowite pominięcie dziecka Mance’a Raydera, ratując tym samym Goździk (Gilly) przed wygraniem zawodów w najbardziej denerwującą postać tego świata (w książce zdetronizowała w tej kategorii Sansę bez najmniejszych problemów). Ale ten sezon został oparty o wątki, które w książce zdecydowanie nie miały miejsca. Które książka wręcz wyklucza. Motywacja niektórych z tych zmian jest w miarę oczywista. Jaime został wysłany do Dorne, aby nie rozdrapywać wątku Riverrun, który najwyraźniej został całkiem pominięty. Poza tym wędrówki Jaimego przez centralne części Westeros nie były zbytnio pasjonujące, a dzięki temu sprytnemu zabiegowi udało się nie mnożyć bez końca wątków pobocznych. Za to to, co zrobiono z wątkiem Sansy nie mieści mi się w głowie. Rozjazd z książką pełny. Zamiast powolnego tkania intrygi jako Alayne – córka Littlefingera, bezceremonialnie zostaje wysłana do Winterfell jako Sansa Stark (zapominając, że Cersei próbuje zrobić wszystko, aby ją znaleźć) i ofiarowana w darze Ramsayowi Boltonowi. Na dodatek po drodze spotyka Brienne, której wątek wcale się nie kończy tak jak skończyć się powinien. Po co i dlaczego – nie rozumiem. Utrzymanie Brienne przy życiu aż do jej prywatnej zemsty na koniec sezonu też jest ciekawe, bo cała scena miała miejsce zaraz po Bitwie o Winterfell, która w książkach się jeszcze nie rozegrała. I ostatnia (jak dotąd) serialowa scena Stannisa w książce musi zostać rozegrana inaczej, przez co straci pewien urok pozytywnego zakończenia przynajmniej jednego wątku – zemsty Brienne, która najbardziej ze wszystkich w książce nienawidziła Stannisa.
Właśnie – Bitwa o Winterfell. Było to symboliczne przekroczenie przez twórców serialu książkowej granicy. Wszystkie pozostałe wątki w serialu zostały zakończone tam, gdzie ich odpowiedniki w książkach, ale marsz Stannisa na południe pociągnięto w serialu aż do samej bitwy i jej skutków, pomijając przy okazji odbijanie z rąk Boltonów i Greyjoyów całej reszty Północy. Wątek Greyjoyów ma się pojawić w sezonie szóstym i ciekawe jak zostanie rozwinięty i w którym miejscu zostanie wpięty do już opowiedzianej historii, bo aż się prosi o delikatne flashbacki i pokazanie innych wątków dziejących się równolegle z pokazanymi teraz. Najciekawsze jednak jest to, że od przyszłego roku to książka będzie się odnosić do serialu w „Wichrach Zimy” a nie serial do książki. Nie mówię tutaj o wątkach Brienne i Sansy, bo te z książką nie mają nic wspólnego.
O ile nie rozumiem takich decyzji scenarzystów, o tyle dzięki nim ten serial zupełnie inaczej mi się teraz oglądało. Do tej pory towarzyszył mi cały czas uśmiech Littlefingera, bo wiedziałem do czego te wszystkie intrygi prowadzą i co najwyżej czekałem na reakcje znajomych, którzy historię znają tylko w wersji serialowej. W tym sezonie zaskakiwani byli jednak wszyscy, więc i ja czekałem na rozwój wypadków z wypiekami na twarzy.
I ciekawostka – obejrzyjcie sobie trzeci odcinek mając na uwadze, że w książce Tommen został królem i poślubił Margaery mając dziewięć lat. Trochę creepy, ale w serialu wszystkie dziecięce postaci zostały trochę postarzone. Tommen w szczególności, bo w serialu musiał od swojej żony dostać trochę więcej niż trzy kotki, aby podejmować decyzje korzystne dla Tyrellów…
Serial zaczyna mieć jednak pewne problemy związane ze swoją największą do tej pory zaletą. Dopóki widzowie byli nieświadomi łatwości śmierci w Westeros wszystko było w porządku. Teraz już wiadomo, że w każdym odcinku ktoś musi stracić życie, więc nie ma tego elementu zaskoczenia. Powstała nawet strona z przepięknymi grafikami ilustrującymi kluczowe zgony w każdym odcinku w formie plakatów. Przez to w każdym odcinku czeka się tylko, aż ktoś bardziej lub mniej istotny dokończy swego żywota. Czeka się tym bardziej, że już wiadomo, że nikt nie może czuć się bezpieczny.
Wizualnie widać, że HBO ma coraz więcej pieniędzy i może sobie na przykład pozwolić na dwadzieścia minut walki z White Walkerami oraz machanie smokami na lewo i prawo. Porównanie pierwszego i piątego sezonu pod kątem efektów specjalnych jest druzgocące dla tego pierwszego. Niemniej na epickie walki jak we Władcy Pierścieni jeszcze nie mogą sobie pozwolić, dlatego w ostatnim odcinku najpierw widzimy dwie armie szykujące się do walki, a w następnym ujęciu już jest dobijanie konających. Ale do tego można się było przez te kilka lat przyzwyczaić.
Ciężko nie pochwalić HBO za umiejętność robienia szumu wokół serialu za pomocą kontrowersji. Najpierw internety oszalały po gwałcie małżeńskim na Sansie (który nie został pokazany bezpośrednio, a do takich rzeczy HBO byłoby zdolne), ale później scenarzyści przeszli samych siebie. Przez pół sezonu robili ze Stannisa w gruncie rzeczy dobrego ojca, który po prostu nie ma czasu dla swojej córki bo musi grać o tron, ale potrafi się nią zająć z troską i uczuciem, gdy tylko ma chwilę wolnego. Ale na końcu sezonu kazali mu tą córkę spalić na stosie. A on bez mrugnięcia okiem taką decyzję podjął. I see what you did here. Brawo.
Co by nie mówić, „Gra o Tron” ciągle trzyma wysoki poziom. Zmiany fabularne jeszcze bardziej zaostrzyły mi apetyt na kolejne odcinki, na które trzeba jednak poczekać prawie rok. W tym momencie trwa jednak wyścig – czy Martin zdąży napisać „Wichry Zimy” i wydać je przed kolejnym sezonem, czy może to serial stanie się medium, które będzie posuwało całą historię do końca.