Aura w Krakowie od rana, a nawet jeszcze wcześniej starała się za wszelką cenę wpisać w klimat, jaki swoją muzyką tworzy Anathema. Było mgliście, zimno i smętnie. Taka też jest muzyka Anathemy, o czym polscy fani mogli przekonać się w ostatni weekend. 25 października Brytyjczycy zagrali w Warszawie, dzień później w Krakowie i w poniedziałek we Wrocławiu. Ja oczywiście zaliczyłem koncert krakowski.
Pełny klub Studio. Około 1000 ludzi, ale jak padło pytanie, kto jest po raz pierwszy, to w górę wystrzeliły pojedyncze dłonie. Wśród nich moja, ale nevermind. Najwyraźniej styl przyjęty przez Anathemę ostatnimi czasy, czyli pop-rockowe, smętne piosenki z progresywnym zacięciem przypadły do gustu wielu ludziom. Mi w każdym razie przypadły. Zespół, pomimo doom metalowego rodowodu gra w zasadzie wyłącznie rzeczy z ostatnich trzech albumów (tylko 3 utwory były starsze i tylko jeden był typowo hardrockowy).
Początek koncertu to utwory rozpoczynające „Distant Satellites„, czyli ich ostatni album: dwie części „The Lost Song„. Następnie zagrali swoje opus magnum et perfectum,czyli „Untouchable„. Obie części, jak Bóg przykazał. Z resztą taka kolejność tworów tworzy śliczną narrację: „And you came to me / In some way / And my life / Will never be the same. / For you’re mine / And I’m yours” z części pierwszej „The Lost Song” przechodzące w „In a lifetime / There’s a moment / To awaken / (…) / Come back to me / (…) / The feeling is more than I’ve ever known / I can’t believe it was just an illusion” z części drugiej. Później: „And when I dreamed / I dreamed of you / Then I wake / Tell me what could I do? / I had to let you go / To the setting sun” z „Untouchable„. I w zasadzie takiej tematyki trzymają się cały czas. Trochę opowieść się urywa przy „Thin Air„, ale później, z grubsza, ciągle rozchodzi się o to samo, ot, chociażby fragment utworu „Anathema„: „But we laughed / And we cried / And we fought / And we tried / And we failed / But I loved you / I loved you„. Emocje na najwyższym poziomie, potęgowane tym, że teksty znał każdy i z energią oraz zaangażowaniem godnym wyższej sprawy przekrzykiwał wokalistów. Jednak trzeba kupić konwencję. Wszyscy zgromadzeni kupili ją oczywiście w ciemno już dawno ;).
Trochę ponad godzina smutnych piosenek, ze ślicznymi solami, cudownymi melodiami, fantastycznym śpiewem (koniecznie trzeba wspomnieć o Lee Douglas, przecudnie, dokładnie jak w wersjach studyjnych, odśpiewującej swoje partie) i ciekawą oprawą. Kolory świateł odpowiadały grafikom znajdującym się na albumach – „The Lost Song” czy „Anathema” to czerwień „Distant Satellites„. „Untouchable” w bieli i błękitach. Scena delikatnie zadymiona, dzięki czemu Vincent mógł się chować trochę z tyłu i jako ta zjawa wyłaniać się z dymu grając swoje partie, będąc delikatnie podświetlonym z tyłu. Bardzo fajny dobór utworów. Z „Weather Systems” zagrali dokładnie to, co najlepsze, czyli „Untouchable„, „The Storm Before the Calm” oraz „The Beginning and the End” z fantastyczną solówką. Może z „We’re Here Because We’re Here” wolałbym usłyszeć np. „Summernight Horizon” zamiast „Universal” ale ten drugi też jest bardzo dobrym kawałkiem muzyki.
Po tej godzinie nastąpiła zmiana klimatu na bardziej elektroniczny. Muzycy większy użytek zrobili z drugiego zestawu perkusyjnego (sic! na dwie perkusje!), grając całą końcówkę ostatniego albumu: „Firelight„, „Distant Satellites” oraz „Take Shelter„. Razem z „Closer” z daftpunkowo przesterowanym wokalem zrobiło się wręcz nowofalowo. Na koniec Daniel zachęcił wszystkich do wyciągnięcia telefonów i rozświetlenia nimi sali podczas „A Natural Disaster” (jeden z najlepszych momentów całego koncertu), a później zagrali „Fragile Dreams” i koncert się skończył po bitych dwóch godzinach przewspaniałej muzyki.
Przed Anathemą wystąpiło austriackie trio Mother’s Cake, który brzmi trochę jak The Mars Volta – z wysokim głosem wokalisty oraz trochę punkrockowymi melodiami – a trochę jak Red Hot Chili Peppers (that bass!). Bardzo fajna, energetyczna muzyka, bardzo fajnie zagrana, z basistą nie mogącym ustać w jednym miejscu. Fajne!
Fantastyczny koncert. Bardzo emocjonalny, dobrze zagrany, ze świetną setlistą, odpowiednio długi. Klasa. Ciekawostka – zespół powoli przygotowuje się do trasy upamiętniającej 25-lecie zespołu i tylko w Polsce i tylko we Wrocławiu zagrali zestaw starszych utworów, po części wybranych przez fanów na Facebooku. To się nazywa docenienie polskich fanów. Zespół ze sceny w Krakowie bardzo zachęcał do podróży na Dolny Śląsk i patrząc na ten zestaw utworów, to obecni w hali Orbita nie powinni żałować (powrót do czasów doom metalu i płyt „Serenades” czy „Eternity”).