Gdy szóstego stycznia podczas konferencji na targach CES szef Netflixa ogłosił, że serwis właśnie staje się dostępny na (prawie) całym świecie, polski internet (przynajmniej w tej bardziej technologicznej części) oszalał. Ulga mieszała się z dziką radością, choć pierwsze otrzeźwienie przychodziło bardzo szybko. Bo nie wszystko jest takie różowe, jak wygląda na pierwszy rzut oka.
Niby wszystko się zgadza – wchodząc na główną stronę serwisu zamiast informacji, że „nie dla psa kiełbasa” jest normalna strona sprzedażowa, która przyjmuje także polskie karty płatnicze. I w momencie, w którym trzeba wybrać miesięczną opłatę następuje pierwsze rozczarowanie.
Bo Netflix nie „wszedł do Polski”, tylko „otworzył się na Polskę”.
Różnica subtelna, ale kluczowa. Przez Netflixa jesteśmy traktowani jak cała reszta Europy, czyli płacimy stawki europejskie. A te nie są niskie – 10 Euro za możliwość oglądania materiałów w HD to, nie oszukujmy się, jest dużo. Tyle samo musi płacić Niemiec, Francuz, Belg czy Duńczyk, a oni na ten abonament muszą pracować dużo krócej, niż Polacy. Tutaj trochę zostaliśmy w Polsce rozbestwieni przez serwisy streamingujące muzykę, które dostępne są w cenach dostosowanych do naszego rynku – za Spotify, Deezera, Tidala czy Google Music płacimy po 20 złotych miesięcznie, podczas gdy Amerykanie muszą wyłożyć do miesiąc 10 USD. Nawet Apple Music w Polsce kosztuje 5 Euro miesięcznie – serwis od samego Apple, które do tej pory takiego różnicowania cen unikało. Netflix zaś cały świat traktuje jednakowo i nie ma co się na nich oburzać. Oni tylko umożliwili nam rejestrację i korzystanie ze swojej biblioteki (ok, jej części), a nie utworzyli lokalną wersję swojego serwisu.
Tym bardziej, że pierwsza działka pierwszy miesiąc jest darmowy.
Karta (można też podpiąć PayPala) po raz pierwszy zostanie obciążona dopiero po miesiącu od rejestracji, a można też zrezygnować wcześniej, a i tak ten darmowy miesiąc będziemy mieli do dyspozycji. Ale bibliotekę udostępnionych nam materiałów możemy przeglądać dopiero po podaniu danych i rozpoczęciu tego darmowego miesiąca.
A udostępniona Polakom biblioteka jest ubożuchna.
Patrząc tylko na suche liczby: Polacy mogą oglądać (dane na 19 marca) 913 pozycji – 647 filmów i 267 seriali. Porównanie z Niemcami wypada blado (1415 pozycji), z Francją podobnie (1664), z Australią fatalnie (2193), Wielką Brytanią żałośnie (2984) a ze Stanami Zjednoczonymi porównania nie ma wcale (5613 pozycji). I to boli najbardziej, bo płacimy tyle samo, co inne europejskie kraje, a dostajemy za to dużo mniej. Wszystko oczywiście rozbija się o prawa do dystrybucji filmów i seriali.
Dość powiedzieć, że przez dwa miesiące, do premiery czwartego sezonu, w Polsce nie można było oglądać na Netflixie „House of Cards”.
Najważniejszy i najsłynniejszy serial Netflixa nie był dostępny na Netflixie!
Tak na marginesie – jedna ciekawostka dotycząca powyższych liczb. Jako jeden serial liczą się wszystkie sezony (pięć serii „Breaking Bad” wlicza się jako jeden), ale jeżeli jakiś serial jest dostępny, to wcale nie musi oznaczać, że dostępne są wszystkie odcinki. Generalnie Netflix nie służy do śledzenia seriali na bieżąco, bo dodawane są tam już zakończone sezony (nie licząc pojedynczych przypadków, np. „Better Call Saul”), ale np. w Polsce można oglądać tam tylko trzy pierwsze sezony serialu „W garniturach” („Suits”), podczas gdy w amerykańskiej telewizji skończył się właśnie sezon piąty. W niektórych przypadkach dostaliśmy tylko część serialu, bo do drugiej części prawa ma póki co kto inny („Penny Dreadful” – pierwszy sezon jest na Netflixie, drugi na HBO Go).
Wracając do oferty – wcale nie jesteśmy najgorsi! Te 913 pozycji pasuje nas mniej-więcej w połowie stawki 244 państw i terytoriów. W państwach afrykańskich dostępne jest około 800 pozycji, płacić muszą porównywalnie jak my, a siłę nabywczą mają jeszcze mniejszą niż Polacy.
Ale jest jeszcze jedna, smutniejsza statystyka. Polskie napisy na chwilę obecną posiada 134 pozycji, polski dźwięk – 93. I to jest dopiero porażka. Dla wielu Polaków to nie będzie większa przeszkoda, ale przy takich statystykach nie mają szans na masową popularność.
Zaledwie 10% materiałów jest dostępna w naszym języku.
Na pewno te wartości będą rosnąć. Na pewno jest co oglądać, jednak prawdopodobieństwo trafienia na nieprzetłumaczony film lub serial jest ogromne. Trzeba przyznać, że starają się – wszystkie pozycje autorskie są od razu dostępne na całym świecie, większość z nich jest od razu przetłumaczona na polski (mający premierę w zeszłym tygodniu serial komediowy „Flaked” od razu jest dostępny z polskim lektorem). Większość to nie znaczy jednak wszystkie i np. chwalony „Marco Polo” można oglądać tylko po angielsku lub niemiecku. Brak lokalizacji interfejsu przy powyższych problemach jest nic nieznacząca.
Mając to wszystko na uwadze wyciąganie z kieszeni co miesiąc 10 Euro można traktować jako rozrzutność. Z drugiej strony jednak oferta jest dość ciekawa, bo oprócz autorskich pozycji, z oczywistych powodów niedostępnych nigdzie indziej w internecie legalnie, w Polsce można oglądać większość popularnych filmów od Warner Bros. („Matrixy”, „Władca Pierścieni”, filmy o Batmane, „Grawitacja”, „Fight Club”). Są w pełni zdubbingowane animacje DreamWorks („Madagaskar”, „Shrek”). Te filmy w innych serwisach VoD w Polsce są albo niedostępne, albo bardzo drogie (niedostępne wsystemie abonamentowym). Są niedostępne nigdzie filmy Stanleya Kubricka (ale tylko wybrane – „2001”, „Full Metal Jacket”, „Lśnienie”, „Mechaniczna Pomarańcza” i „Dr. Strangove”). Z seriali też jest co wybrać do obejrzenia. Problemy są dwa:
– da się sprawdzić, co za te same pieniądze dostają inni*
– znajomość angielskiego jest mocno wskazana.
Najlepszym rozwiązaniem w tej chwili jest znalezienie sobie trzech znajomych i poskładanie się na najwyższy abonament (ten za 12 Euro). Netflix takie działania nawet wspiera, pozwalając stworzyć w ramach jednego abonamentu kilka niezależnych kont użytkowników, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać w oglądaniu kolejnych pozycji i aby nie psuć sobie rekomendacji innymi gustami filmowymi. A że najwyższy abonament pozwala na jednoczesne oglądanie na czterech różnych urządzeniach, to współdzielenie konta w grupie znajomych nasuwa się samo.
* – ale nie bezpośrednio w serwisie. Ponieważ sam Netflix nie pozwala na łatwe przeglądanie biblioteki, powstała strona nieoficjalna, na której można sobie podpatrzeć, co nowego się pojawiło i co w ogóle jest dostępne. Nazywa się to unogs.com (unoficial Netflix online global search) i choć UX jest fatalny, to można się przyzwyczaić.