Przejdź do treści

Takie show zdecydowanie must go on. Queen + Adam Lambert, Tauron Arena Kraków, 21.02.1015

  • przez

Bezapelacyjnie był to jeden z najlepszych koncertów, jakie do tej pory miałem okazję zobaczyć. Razem z popisami solowymi – 28 utworów, każdy kolejny bardziej znany od poprzedniego. Około dwie godziny i dwadzieścia minut najwyższej klasy muzyki rozrywkowej. Widowisko, w którym nie brakowało absolutnie niczego.

Ale po kolei.

Nie jest to pierwszy wyskok Briana Maya i Rogera Taylora z wskrzeszeniem Queen z innym wokalistą. Po kilku latach współpracy z Paulem Rodgersem, zakończonej nawet nagraniem wspólnej płyty studyjnej, znaleźli sobie ekscentrycznego Adama Lamberta. Na obcasach, w obcisłych skórzanych spodniach, na początku koncertu w skórzanej kurtce i błyszczącej się czarnej koszulce z cekinami. Ale swój strój zmieniał kilkakrotnie. Był i ciasny top w zebrę, był garnitur w panterkę i korona na głowie na finał. Całkiem dobry jest też z niego aktor. Przy „Killer Queen” odstawił mały teatrzyk śpiewając na sofie ustawionej na końcu długiego wybiegu. Przechadzał się z jednej strony sceny na drugą, wyginając się na wszystkie strony i wykonując różne nieprzyzwoite gesty. Kampowy jest bardzo, tak trochę w stylu Freddiego. Głos też ma fantastyczny i lubi się nim bardzo popisywać, a piosenki Queen dają mu do tych popisów wiele okazji.

Scena, na której występowali robiła piorunujące wrażenie. Wchodząc na halę można było zobaczyć tylko zakrzywiony wybieg, a pozostałą część sceny zakrywała wielka płachta z logo zespołu. Gdy uniosła się do góry można było zobaczyć Ogromną konstrukcję, która razem z wybiegiem tworzyła wielką literę 'Q’. Za tą konstrukcją znajdował się wielki ekran, zaś po jej bokach ściany świateł. Samo 'Q’ również świeciło się na wszystkie możliwe sposoby, a w dwóch utworach ukłoniło się nawet publiczności, kładąc się nad muzykami. Jeżeli chodzi o efekty, to mięli wszystko (oprócz zaawansowanej pirotechniki) – dym, światła punktowe, kolorowe lasery, dyskotekową kulę (prześlicznie oświetloną podczas „Who Wants to Live Forever„) oraz kamerę na gitarze oraz stereoskopowego selfie-sticka. Perkusja ustawiona na świetlistych schodach podczas „We Will Rock You” pojechała dwa metry do góry, aby wszyscy mogli ją zobaczyć.

Queen ma tyle znanych utworów, że mogliby grać cztery godziny i tak znaleźliby się malkontenci. Tak, nie zagrali „Don’t Stop Me Now„, ale na zestaw utworów nie można narzekać. „Radio Ga Ga„, „I Want to Break Free„, „Show Must Go On„, „I Want It All„, czy takie żelazne punkty jak „Bohemian Rhapsody„, „We Will Rock You” czy „We Are the Champions„. Zagrane przez ludzi, którzy te utwory stworzyli. Nie można chcieć niczego więcej. Do zestawu klasyki muzyki rozrywkowej wrzucili także mniej znane kawałki, które również zostały ciepło przyjęte. Ale „Seven Seas of Rhye„, „In the Laps of the Gods… Revisited” czy metalowy wręcz „Stone Cold Crazy” przecież też są kapitalnymi utworami.

Większość piosenek była przedłużona o dodatkowe sola, czy rozszerzona w partiach instrumentalnych. Do tego każdy właściwie muzyk miał okazję na solowe zaprezentowanie swoich umiejętności. Była „bitwa” perkusyjna pomiędzy Rogerem Taylorem a jego synem, Rufusem Tigerem Taylorem. Było kilka solówek Briana Maya, a szczególnie ciekawie brzmiała ta stanowiąca wstęp do „Last Horizon„, która brzmiała tak złowieszczo, jakby grał ją sam Tony Iommi z Black Sabbath. Nawet Adam Lambert miał chwilę czasu, aby pobawić się w śpiewanie z publicznością (i ta zabawa wyszła na prawdę świetnie!).

Może reakcje na konferansjerkę Briana były trochę zbyt mało żywiołowe, ale na publiczność nie można narzekać w najmniejszym stopniu. Tauron Arena Kraków wypełniona była po brzegi, wszyscy zdzierali gardła podczas każdego utworu, a „Love of My Life„, które zostawiane jest do śpiewania publiczności wyszło prześlicznie (choć może troszkę cicho, ale to detal).

Oczywiście Brian i Roger nie odcinają się całkowicie od Freddiego Mercurego. Wielokrotnie wspominali tego wielkiego muzyka, a ostatnią zwrotkę „Love of My Life” oraz końcówkę „Bohemian Rhapsody” śpiewał on sam, z taśmy. Piękny gest.

Dla takich koncertów w Krakowie wybudowano taką halę. To był jeden z najlepiej brzmiących wielkich koncertów, na jakich byłem. Tylko podczas rozpoczynającego show „One Vision” trochę charczało i wszystkie instrumenty zlewały się w jeden hałas, ale szybko zostało to skorygowane i cały koncert brzmiał perfekcyjnie. Brawo!

Wow, wow i jeszcze raz wow. To są kilkudziesięcioletni, siwi staruszkowie, ale Roger Taylor był w stanie zaśpiewać „A Kind of Magic„, a w czasie „Under Pressure” nie tylko grał na perkusji, ale także śpiewał partie Davida Bowie. Całe show perfekcyjnie zrealizowane, zawierające takie stężenie przebojów, że nikt mi może czuć się zawiedziony. Jeszcze raz powtórzę – jeden z najlepszych koncertów, jakie do tej pory widziałem.