Po jesiennej premierze płyty „Dream Theater„, Amerykanie w tym roku wyruszyli promować ten krążek. Na pierwszy ogień poszła Europa i w ramach „Along for the Ride Tour 2014” Dream Theater zawitali we środę 5. lutego do katowickiego Spodka, aby przez chwilę, trwającą niecałe 3 godziny, popisywać się jak to oni szybko grają na różnych instrumentach.
Wchodzących na teren Spodka witała duża scena zasłonięta przez wielkie prześcieradło, na którym wyświetlana była animacja przedstawiająca przestrzeń kosmiczną. Punktualnie o 20:00 wszystkie światła zgasły, a na prześcieradle, przy dźwiękach „False Awakening Suite„, została wyświetlona fantastyczna animacja przedstawiająca płynnie przechodzące w siebie okładki kolejnych płyt zespołu. Następnie kurtyna opadła, zespół już stał na scenie i zaczynał grać „The Enemy Inside„. Petrucci po prawej, Myung z przodu po lewej, za nim Rudess, a obok niego, na środku Mangini schowany za MONSTRUALNYM zestawem perkusyjnym (cztery centrale, część bębnów zawieszona nad jego głową…) i biegający po całej scenie LaBrie, domyślnie ustawiony z przodu, na środku. Podczas pierwszej części koncertu, trwającej około 1 godziny i 15 minut, wykonywali głównie nowsze rzeczy – „The Looking Glass„, „Enigma Machine„, „Along for the Ride” z ostatniej płyty, poza tym „Breaking All Illusions„, „On the Backs of Angels„, „The Shattered Fortress” (z portnoyowej suity na temat problemu alkoholowego to jest chyba najlepszy wybór, pomimo bycia najsłabszą jej częścią, bo zawiera odwołania do wszystkich pozostałych utworów) oraz niepasujące do pozostałych „Trial of Tears„. Najlepszy punkt pierwszej części koncertu. Kto nie znał setlisty wcześniej (a można ją było poznać patrząc na poprzednie koncerty, na których ciągle grane było to samo) mógł się bardzo zdziwić obecnością kilkunastoletniego długasa.
Po zagraniu tych ośmiu utworów zespół zszedł na 15 minut (co było odliczane na wielkim telebimie). W tym czasie na ekranie za sceną pokazywane były zaciągnięte z youtube’a występy różnych kapel grających utwory Dreamów oraz śmieszne filmiki na temat zespołu (kolekcjonerska figurka Transformers Petrucci – Wielki Niedźwiedź rządzi). W pewnym momencie kolejny filmik się kończy, a na scenie zespół już stoi i zaczyna grać „The Mirror„. Trochę szkoda, że nie było nawet kilku sekund na przygotowanie się, bo przejście pomiędzy głupawymi filmikami a dość poważnym metalowym utworem powodowało pewien dysonans poznawczy. Po „The Mirror„, jak Bóg przykazał bez żadnej przerwy poszło „Lie„. I te dwa kawałki to było opus magnum et perfectum całego wieczora. Może dlatego, że akurat te utwory przez ostatnie kilka tygodni są soundtrackiem do mojego życia, ale tak czy inaczej, zabrzmiały perfekcyjnie. Później LaBrie zapowiedział, że z okazji 20-lecia wydania „Awake” będzie trochę utworów z tego właśnie albumu, a także z okazji 15-lecia wydania „Scenes from a Memory” też zagrają kilka utworów z tej płyty. No i zagrali. Całą drugą połowę „Awake„, od wspomnianych „The Mirror„/”Lie” aż po „Space-dye Vest„. Później „Illumination Theory„, a na bis wspaniały, przyjęty z dzikim entuzjazmem publiczności, dwudziestominutowy zestaw ze „Scenes form a Memory„: „Ouverture 1928„, „Strange Deja Vu„, „The Dance of Eternity” i „The Spirit Carries On„. 22:59, jak w mordę strzelił 3 godziny, a samego grania było 2 godziny i 40 minut. Bardzo solidnie, można zadowolonym iść do domu.
Technicznie? Głośno, ale bez przesady. Byłem na lepiej nagłośnionych koncertach, ale tutaj było też bardzo dobrze – mocno, ale selektywnie. Publiczność raczej na stojąco, bez większych ekscesów niż wyciąganie rąk do góry, ale, jak to padło między widzami, kto będzie pogował do metrum 13/4?
Sam zespół? Jak mógł wypaść zespół, którego sensem istnienia jest popisywanie się ultratrudnymi zagrywkami? Dokładnie tak jak powinien. To, co wyczynia na gryfie lewa ręka Petrucciego jest niemożliwe do opisania słowami. Cuda, jakie na basie wyczynia Myung podczas „The Dance of Eternity” każą się zastanawiać, czy zwykły człowiek jest w stanie takie rzeczy z palcami wyczyniać. Mangini dostał kilka minut na solo perkusyjne w czasie „Enigma Machine”. I kopara opada. Każda część jego ciała chodzi w innym tempie i to z taką prędkością, że ciężko nadążyć. Raz tylko Petrucci źle wszedł w „On the Backs of Angels” i zaczął grać trochę później niż powinien, ale medal temu, kto to zauważył 😛 Każdy utwór oczywiście nuta w nutę dokładnie tak jak na albumie studyjnym. Bez uproszczeń, ale także bez żadnych improwizacji. Jak wypadł w tym wszystkim LaBrie? Dobrze. To, co miał wyciągnąć to wyciągał, nie irytował przesadnym wyciem, więc nie było źle. Tylko spodnie sobie za ciasne ubrał i chcąc stanąć jedną nogą na odsłuchu, musiał skorzystać z pomocy Petrucciego, który złapał biednego wokalistę za pośladek, aby temu było łatwiej podnieść nogę do góry. Ależ to było słodkie 🙂
Mnie się ten występ podobał, pomimo tego nawet, że ostatnie płyty Dream Theater są bardzo „takie se”, to jednak na koncertach się tego dobrze słucha i podziwia. A starsze rzeczy na zawsze pozostaną już klasyką technicznego prog-metalu, więc będą przyjmowane z entuzjazmem. A że zespół ciągle daje radę, to polecam kolejne ich występy. Zwierzętami koncertowymi nie są, ale radość dają.
P.S. Petrucci coraz bardziej fizjonomią upodabnia się do Jezusa z karnetem na siłownie. Serio.
Na koniec pełna setlista: