Zima z Benedyktem oraz Coroczny Przegląd Obrazów Oscarowych®.
Film najlepszy według Amerykańskiej Akademii Filmowej. 12 Years a Slave. Steve McQueen nakręcił trzeci film o problemach trudnych. Po „Głodzie” (jeszcze nie miałem okazji obejrzeć) oraz „Wstydzie” (oglądałem, nie zachwycił mnie) na warsztat wziął Stany Zjednoczone Ameryki oraz ich dawny problem niewolnictwa. Inspiracją oraz źródłem opowiedzianej historii jest książka Solomona Northupa opowiadająca o prawdziwych wypadkach, jakie spotkały wykształconego, czarnoskórego mieszkańca Waszyngtonu, samego autora książki, porwanego i sprzedanego jako niewolnika na Południe USA. Film przez dwie godziny stara się pokazać dramat postaci, która z dnia na dzień musiała zamienić wygodne życie klasy średniej XIX-wiecznej Ameryki na codzienną ciężką pracę niewolnika.
Skoro podstawą scenariusza jest powieść napisana przez jej bohatera, nietrudno zgadnąć, jak mniej-więcej cała historia się kończy, nie oglądając nawet sekundy filmu. W końcu już sam tytuł można traktować jako spoiler fabularny. Co bardzo ważne, historia nie jest opowiedziana w typowy dla Hollywood sposób. W 12 Years a Slave nie ma miejsca na patetyczną muzykę, uduchowione przemowy i pełne wzruszenia zakończenie (ok, to ostatnie poniekąd się w filmie pojawia). Sama historia aż prosi się, by zrealizować ją w sposób podniosły, w sposób amerykański gloryfikujący niezłomność człowieka oraz zwycięstwo ducha nad materią, w sposób, nazwijmy go, spilbergowski. Ten film jest jednak inny. Europejski. Europejski, bo McQueen jest Brytyjczykiem, ale także europejski, bo inny od tego, co Fabryka Snów nam regularnie serwuje. I tą inność można dość łatwo zaobserwować w sposobie prowadzenia narracji, złożoności bohaterów oraz pracy kamery.
Co bardzo niehollywoodzkie, główny bohater nie jest kryształowo dobry. Gdy zaczyna rozumieć sytuację, w jakiej się znalazł, głównym jego celem staje się przeżycie. Nie jest postacią, która rzuci się, by własnym ciałem osłonić batożoną współtowarzyszkę niedoli. Przeciwnie – nie zawaha się zrugać matki opłakującej odebrane dzieci, a także sam (oczywiście pod przymusem) weźmie nahaję do ręki. Nie jest postacią złą, jednak dążącą do przetrwania za wszelką cenę, nawet jeśli jest ona bardzo wysoka. Po osiągnięciu swojego celu potrafi nawet nie odwrócić się, aby spojrzeć swoim (już) byłym towarzyszom w oczy. Wie, że sam wyrwał się z piekła, ale nie może nic zrobić, aby pomóc innym osiągnąć ten sam cel. Dzięki temu dość prostemu zabiegowi, nawet bardzo radosne i patetyczne zakończenie filmu niesie ze sobą dość gorzki posmak. Dzięki braku totalnego idealizowania postaci dużo łatwiej jest widzowi „kupić” przedstawianą mu historię.
Bardzo specyficzny, uzasadniony i bardzo mocny w swoim wyrazie jest sposób, w jaki ten film został nakręcony. McQueen ma podobne do Alfonso Cuarona zamiłowanie do bardzo długich ujęć. U McQueena te bardzo długie ujęcia działają na widza chyba nawet mocniej, niż u Cuarona, ponieważ Brytyjczyk stosuje je w bardzo ściśle określonych scenach w sposób bardzo celny i przemyślany. Już przy pierwszym takim zabiegu, podczas pierwszego biczowania Northupa, jeszcze w Waszyngtonie, widz jest świadkiem sceny, która zdaje się nie mieć końca. Podświadomość podpowiada, że w klasycznym, amerykańskim filmie cięcie mielibyśmy już po kilku sekundach, później byłby najazd kamery na bezwzględnych złoczyńców, jednak przemoc oddziaływałaby na nas pośrednio – za pomocą dźwięku, albo wyrazu twarzy świadków tych wydarzeń. McQueen jednak uparcie każe nam patrzeć. I nie robi tego raz. Co chwila pokazuje ludziom jak człowiek może być okrutny w stosunku do drugiego stworzenia, a także jak obojętny na przemoc może się stać, aby tylko oddalić jej widmo od własnej osoby (dzieci bawiące się bezpośrednio obok walczącego o życie bohatera powieszonego na drzewie). A scena biczowania, wirująca wokół osób dramatu jest realizatorskim majstersztykiem, jednym kilkuminutowym, pełnym emocji ujęciem.
W tym momencie warto chwilę zatrzymać się właśnie przy osobach dramatu. Mamy Northupa granego przez Chiwetela Ejiofora, który to aktor bardzo dobrze zagrał rolę zdeterminowanego człowieka, dążącego do swojego celu. Co ważne, nie jest to rola wielkiej ekspresji – przeciwnie, Ejiofor gra delikatnymi gestami, spojrzeniem, wyrazem twarzy. I jest w tym znakomity. Drugą fantastyczną rolą jest występ Michaela Fassbendara w roli jednego z zarządców plantacji, Edwina Eppsa. Fassbender zagrał rolę człowieka do szpiku kości złego, dążącego tylko do zaspokajania własnych, dość okrutnych żądz, hipokryzyjnego* – potrafiącego cytować w uniesieniu Biblię, by po chwili wyżywać się na swoich niewolnikach. Rola zagrana z wielką ekspresją, może trochę przesadzona, ale dokładnie taka jest postać, w którą wcielił się Fassbender – tak zła, że wydaje się nierzeczywista, z drugiej jednak strony – idealnie wpasowująca się w kontekst świata. Bardzo ciekawą, epizodyczną, rolę dostał Brad Pitt. W świecie postaci złych lub niejednoznacznie dobrych zagrał człowieka z zewnątrz (Kanadyjczyka), nie do końca rozumiejącego otaczające go realia, jednak będącego najbliżej hollywoodzkiego wyobrażenia bohatera, który pomimo strachu oraz przeciwności losu stara się jednak pomóc słabszym. Nie można oczywiście pominąć roli Lupity Nyong’o, która dostała za nią Oscara®. Postać bardzo silna psychicznie, zamknięta w bardzo wątłym ciele, będąca na granicy psychicznej wytrzymałości, desperacko pragnąca zmienić (w dowolny sposób) swój los. Fantastycznie zagrana postać.
12 Years a Slave to film bardzo ciekawy. Traktujący o wolności, jej utracie oraz desperackiej walce o jej odzyskanie. O wolności będącej tak ważną wartością dla Amerykanów, ukazujący też, że ich przodkowie pojmowali ją w bardzo specyficzny, urągający współczesnym standardom sposób. Co ciekawe, film nakręcony przez Europejczyka (aczkolwiek czarnoskórego), ukazujący patetyczną historię w sposób obdarty z całego patosu, którym przesiąknięte jest współczesne amerykańskie kino. Fantastycznie zagrany, ciekawie, boleśnie dla widza nakręcony, ze scenami, które wbijająsięw świadomość i nie pozwalają o sobie zapomnieć (kulminacyjna scena batożenia Patsy). Kawał dobrego kina, mający jednak kilka dłużyzn (ot, przytyk na koniec, żeby nie było tak różowo).
Ja daję 7/10.
P.S. Jakże słodki ten film ma tytuł w Polsce: „Zniewolony: 12 Years a Slave”. Nie rozumiem czasami decyzji dystrybutorów. Skoro zostawili oryginalny tytuł, to po co dodatkowo polskojęzyczne wytłumaczenie. Przez to całość brzmi komicznie.
* http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=1447