„One More Light”. Nowa płyta Linkin Park. I to taka płyta, którą stworzyli sobie masę wrogów wśród swoich zagorzałych fanów. A ja się pobawię trochę w adwokata diabła, bo będę chwalił popową płytę.
Dwa lata temu Linkin Park albumem „The Hunting Party” przywracali muzyce gitarowej miejsce w mainstreamie. Najwyraźniej misja zakończyła się albo całkowitym sukcesem i panowie mogli zająć się następnymi pomysłami, albo zakończyła się spektakularną porażką, po której jasne stało się, że zdobywać listy przebojów można tylko zostawiając gitarę w futerale. Tak czy inaczej rezultatem ostatnich miesięcy pracy zespołu jest płyta, na której tylko jeden utwór można nazwać rockowym. Pozostałe to po prostu pop. Ale jednocześnie to wciąż Linkin Park. Bo nie potrzeba wie;e wyobraźni, żeby takie „Nobody Can Save Me” przearanżować na wersję gitarową, pasującą na przykład na „Living Things”.
W szafie zostały nie tylko gitary. Tylko jedna piosenka („Good Godbye”) zawiera fragmenty rapowane. Pozostałych dziewięć jest śpiewane. To już nawet na „The Hunting Party” było tego więcej, a to był (jest?) kolejny znak rozpoznawczy Linkin Park.
Nie ma gitar. Nie ma rapu. To co właściwie jest? Są bezczelnie chwytliwe melodie. Czasami chyba aż za bardzo zbliżające się nawet do kabaretu czy disco polo, (pomijając oczywiście bogactwo aranżacyjne) – takie „Halfway Right” czy „Sharp Edges” mogłyby być hitami lata w dowolnej stacji radiowej. Są też na „One More Light” bardzo charakterystyczne motywy elektroniczne, które powracają chyba w połowie utworów. Chodzi mi o to, co pojawia się m.in. na początku „Battle Symphony”:
Ja rozumiem, że samo to plumkanie może zniechęcić do słuchania całego albumu. Mnie to jednak nie drażni.
Cała płyta to dziesięć prostych, krótkich piosenek, z których każda nadaje się jako singiel puszczany zarówno w Antyradiu jak i w RMF Maxx. Dla mnie numerem jeden jest „Talking To Myself”, czyli ta najbardziej rockowa piosenka, ale na dobrą sprawę każda jedna wpada w ucho. Może za bardzo osłuchałem się już z „Heavy” (czyli piosenką udostępnioną na parę tygodni przed premierą całego albumu) i nie trafia ona do mnie aż tak bardzo jak pozostałe. Troszkę nie podchodzi mi jeszcze piosenka tytułowa, która jest smętną, prawie-że-akustyczną balladką, której melodia nie potrafi na dłużej wryć mi się w pamięć. Ale z drugiej strony jest ciekawym przerywnikiem, bo brzmi jednak inaczej, niż reszta płyty.
Trochę dziwią mnie utyskiwania w recenzjach, że Linkin Park, ci ludzie od nu-metalu, nagrali płytę pop. Nie jest to przecież ich pierwsza ani nawet druga radykalna zmiana stylu. Po tylu płytach można już chyba uznać, że ich stylem jest zmiana stylu. Grali już nu-metal, pop-rock, elektronikę i heavy metal. Teraz najwyraźniej przyszedł czas na łagodniejszy pop. Ale w dalszym ciągu potrafią nagrać bardzo chwytliwe melodie.
Najlepiej po prostu sprawdzić samemu – płyta trwa zaledwie 35 minut i została w całości udostępniona na YouTube. Dla mnie jest to solidne 8/10.
Bardziej świecące: „Talking To Myself”, „Battle Symphony”, „Sharp Edges”
Trochę słabiej świecące: „One More Light”, „Heavy”